Skoro dzisiaj nie ma żadnych wilkowych tworów, będzie o podróżach.
Jakiś czas temu, konkretnie w kwietniu tego roku, wracając z praktyk w Turcji, na których spędziłam prawie trzy miesiące, odwiedziłam Stambuł. I nadmienić pragnę, iż jedyną poprawną wersją nazwy tego miasta w języku polskim jest właśnie Stambuł. W języku angielskim - Istanbul, a w tureckim İstanbul. Ponieważ Turcy ‘i’ bez kropeczki czytają tak, jak my czytamy ‘y’.
Podróż z Muğli, w której mieszkałam do Stambułu trwała ponad 9 godzin. W autobusie, co nie było dla mnie żadną traumą, ponieważ podróżować lubię i byłam na to mniej więcej przygotowana mentalnie, psychicznie i w ogóle była to tylko i wyłącznie moja decyzja.
W mojej głowie samo Miasto jawiło się jako orientalny, zatłoczony cud pełen kolorów, gwaru, rozmów. Z placami targowymi, nad którymi unosi się kurz, harmider i zapach przypraw. Z małymi uliczkami. Miasto w mojej głowie było spalone słońcem, wysuszone jak pustynia, orientalne do granic możliwości, tajemnicze i zmysłowe. Zalane słońcem tak gorącym, że każdy powiew wiatru zdaje się być wybawieniem. No i jeszcze Hagia Sophia, Dom Mądrości Bożej, którego minarety wbijają się z wyrzutem w niebo. O Bogowie! Jakże piękny był ten obraz!
Ale kiedy wysiadłam z busa w dzielnicy Taksim, niedaleko İstıklal Caddesi, niedaleko sławnego nie tak dawno w wiadomościach Parku Gezi, miałam w sobie taką nienawiść do Miasta, tak bardzo go nie lubiłam. Pierwszy krok na szarym chodniku postawiłam zastanawiając się, co ja tu właściwie robię, jak bardzo nie chcę tu być. Zawieszona na skraju płaczu, w jakiś sposób zawiedziona, chmurna jak niebo nade mną.
Zmęczona po długiej drodze. I potwornie świadoma, że najprawdopodobniej parę godzin temu rozstałam się z kimś, na kim zaczęło mi zależeć bardziej, niż planowałam. O tak, pojechałam do Stambułu ze złamanym sercem.
Nad Miastem nie było nawet promyka słońca. Szaro, brzydko, zimno i wietrznie. Stambuł mnie rozczarował, pogłębiając smutek. Ale w końcu już tu byłam, prawda? Oglądałam miejsce, które całe swoje krótkie życie chciałam zobaczyć. Mój słodki Kochanku, czemu obiecywałeś tak wiele?
Pierwszego dnia, po przygodzie, niemiłej zresztą, z hotelem, powędrowałam trochę po Taksim, odkryłam, że moja zwykle znakomita orientacja w terenie tutaj się nie sprawdza i nie działa w ogóle (chyba z godzinę czasu plątałam się w kółko, nie mając pojęcia gdzie jestem i nie wiedząc jak znaleźć drogę do miejsca, w którym chciałabym być, a zbyt dumna jestem, żebym się chciała kogoś spytać). Potem spędziłam trochę czasu z Alim a wieczorem padłam zmęczona. Drugiego dnia zwiedzałam najsławniejsze zabytki i nie tylko w Eminönü. Trzeciego dnia miałam jeszcze kilka rzeczy do odwiedzenia i zrobienia z listy To Does in Istanbul, którą stworzył dla mnie Batu.
I dopiero wtedy, późnym popołudniem wpadającym w wieczór, kiedy siedziałam na łodzi, spokojna, kołysana morzem, które wpadało w zaułek Cieśniny Bosfor, otulając się przed gryzącym wiatrem, chowając twarz przed jego zachłannymi dłońmi i natarczywymi pocałunkami, poczułam w duszy coś miłego. Byłam w Mieście sama. Zobaczyłam wiele pięknych miejsc, przeżyłam… trudno w to uwierzyć, ale przeżyłam mnóstwo zdarzeń, o których można opowiadać godzinami. Miasto do mnie zaszeptało. Dało się poznać odrobinę. W każdym moim kroku, który tam postawiłam, w moim zagubieniu, w chmurnym niebie, w moich ułomnych próbach rozmawiania po turecku, nawet w tej podczas rejsu… Ach!
Ten dzień akurat trafił się względnie słoneczny, nie ciepły, ale słoneczny przynajmniej, jakby Miasto wyczuło, że powoli przestaję się na nie boczyć. Że gdzieś tam pod tym wszystkim jest ostrożny zachwyt. Ale dopiero w pełni ten zachwyt zrozumiałam podczas rejsu, widząc jak słońce opiera się na dachach budynków, pomarańczowe, duże, nabrzmiałe. Ciężkie. Jak złoci niektóre z nich swoim blaskiem. Daje namiastkę skwaru, który przychodzi latem.
Och, wtedy zrozumiałam, że Miasto, jak każdy Kochanek, ma swoje wady, gorsze dni, trudne momenty. I że nie mogę być na nie o to zła. Że są rzeczy, na które miasto, organizm poprzecinany żyłami ulic i tętnicami torów tramwajowych, nie ma zwyczajnie wpływu. Że nie mógł sprawić, że będzie tak, jak sobie wymarzyłam, ale mógł mi pokazać się taki, jakim jest.
I tak pokochałam Stambuł. Ten prawdziwy.
O tak! Doskonale Cię rozumiem - moim miejscem jest Marmaris i Turunc.
OdpowiedzUsuńI jestem pewna, że kiedys tam pojadę, zostanę i już nie wrócę. A patrz, też jesteśmy z Krakowa :-)