Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zdjęcia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zdjęcia. Pokaż wszystkie posty

piątek, 1 maja 2015

Śnieżynka czy już Królowa Śniegu?


 Proszę Państwa, to chyba największy, najbardziej czasochłonny projekt, jaki kiedykolwiek udało mi się zrealizować. Nawet nie wspomnę, ile koralików w nim utopiłam... I jestem dumna, a co! kolia jest asymetryczna, piękna, dosyć duża. Kwiaty cudnie układają się od obojczyka aż do tego zagłębienia między piersiami (na moich 75B sprawdzane, chociaż na paniach bardziej wyposażonych powinien się eksponować jeszcze lepiej). Mimo asymetrii i znacznego ciężaru (znacznego, w sensie zauważalnego, nie przeszkadzającego) naszyjnik się nie przesuwa ani nie przekręca. Śniezynki-kwiaty są stabilne.

No po prostu dumna z niego jestem, no. :D










Okazuje się też, że całość świetnie wygląda na... głowie xD I się trzyma bez pomocy!


A tak poza tym, to wszystkie koraliki, których użyłam to Preciosa (kiedy ja się z TOHO na Preciosę przerzuciłam?...). Dodatkowo pomogła jeszcze ta niespodzianka, którą znalazłam w swojej skrzynce - Te owalne kryształy obszyte i połączone są koralikami, które znalazłam w paczce.



P.S.
Naszyjnik powstał na konkurs Royal Stone. Po raz kolejny, się nie poddaję, chociaż w szrankach z takimi mistrzynami, nie mam szans. (:

czwartek, 8 sierpnia 2013

Błękitny Meczet

Wczoraj było z nudów o Stambule.
A dzisiaj, jako że na Rozkręconych Myślach kawałek czasu temu pojawił się temat, który do mnie bardzo, bardzo przemawia, zdecydowałam się także i tutaj spróbować swoich sił.



Jakiś rok temu włączył mi się szwędecz i od tego czasu zdążyłam już dwa razy być w Turcji (raz na tydzień, raz na trzy miesiące), w Berlinie przez kilka dni i tydzień czasu w Macedonii a za chwilę mam nadzieję pojechać na rok do USA, temat wyzwania przemówił do mnie idealnie.


Turkusy, wiadomo. Błękit, niebieski, kremowy, trochę złotego. Recycling dokonany na starych klipsach babci, która wieki temu mi je oddała ze słowami 'może Ci się przydadzą'. Kły z koralu idealnie imitują kość słoniową ^^







Będąc w Stambule drugi swój dzień zaczęłam od zwiedzania Eminönü, Targ Kukurydziany, Topkapı Sarayı... Później chciałam znaleźć Hagia Sophia. I skierowałam się w stronę dumnie wznoszącego się na końcu zielonej alei, białego meczetu, z minaretami barwy kości słoniowej wspierającymi niebo, aby nie runęło zachłyśnięte zachwytem. Słońce połyskiwało nad kopułami. 
Wierzyłam, że to Hagia Sophia, na prawdę.
Okazało się jednak, że dotarłam do Błękitnego Meczetu, Blue Mosque, Sultanahmet. Zielonymi alejami prosto w paszczę cudu. Bestii szczerzącej kły jak perłowy smok, który wynurzył się z otchłani Morza Egejskiego i teraz spoczywa z gracją na brzegu, przymyka ślepie, oddycha spokojnie. 
A my, mrówki - ludzie wchodzimy do jego wnętrza, by wznosić modlitwy do Allaha, Boga, kogokolwiek.
Zagubiona, niepewna i nieśmiała wobec jego piękna, odnalazłam wejście dla turystów. 
Przyznam, że siedziałam w nim kilka minut, obserwując innych, bo nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić i jak się zachować. A w żadnym wypadku nie chciałam naruszyć świętości i godności miejsca.
W końcu wyrobiłam odpowiedni skrypt.
Zdjęłam buty a moje stopy pochłonął miękki, turecki, bogato zdobiony dywan. Potem uśmiechnęłam się do mężczyzny rozdającego chustki. Błękitne. Jak meczet, jak niebo, jak turkus. Owinęłam głowę, schowałam pod chustą włosy z nabożną świętością. Na chwilę stałam się kimś innym, respektując prawa miejsca, reguły bestii, zasady smoka. 
Wnętrze potwora ociekało złotem, czerwienią i błękitnymi, misternymi malowidłami. Arterią precyzyjnych fresków. Szmer rozmów i modlitw był jak szept wdychanego i wydychanego powietrza. Cisza. Chłód kamieni. I ten miękki dywan.







środa, 7 sierpnia 2013

Miasto

Skoro dzisiaj nie ma żadnych wilkowych tworów, będzie o podróżach.

Jakiś czas temu, konkretnie w kwietniu tego roku, wracając z praktyk w Turcji, na których spędziłam prawie trzy miesiące, odwiedziłam Stambuł. I nadmienić pragnę, iż jedyną poprawną wersją nazwy tego miasta w języku polskim jest właśnie Stambuł. W języku angielskim - Istanbul, a w tureckim İstanbul. Ponieważ Turcy ‘i’ bez kropeczki czytają tak, jak my czytamy ‘y’.













Podróż z Muğli, w której mieszkałam do Stambułu trwała ponad 9 godzin. W autobusie, co nie było dla mnie żadną traumą, ponieważ podróżować lubię i byłam na to mniej więcej przygotowana mentalnie, psychicznie i w ogóle była to tylko i wyłącznie moja decyzja.

W mojej głowie samo Miasto jawiło się jako orientalny, zatłoczony cud pełen kolorów, gwaru, rozmów. Z placami targowymi, nad którymi unosi się kurz, harmider i zapach przypraw. Z małymi uliczkami. Miasto w mojej głowie było spalone słońcem, wysuszone jak pustynia, orientalne do granic możliwości, tajemnicze i zmysłowe. Zalane słońcem tak gorącym, że każdy powiew wiatru zdaje się być wybawieniem. No i jeszcze Hagia Sophia, Dom Mądrości Bożej, którego minarety wbijają się z wyrzutem w niebo. O Bogowie! Jakże piękny był ten obraz!

Ale kiedy wysiadłam z busa w dzielnicy Taksim, niedaleko İstıklal Caddesi, niedaleko sławnego nie tak dawno w wiadomościach Parku Gezi, miałam w sobie taką nienawiść do Miasta, tak bardzo go nie lubiłam. Pierwszy krok na szarym chodniku postawiłam zastanawiając się, co ja tu właściwie robię, jak bardzo nie chcę tu być. Zawieszona na skraju płaczu, w jakiś sposób zawiedziona, chmurna jak niebo nade mną.

Zmęczona po długiej drodze. I potwornie świadoma, że najprawdopodobniej parę godzin temu rozstałam się z kimś, na kim zaczęło mi zależeć bardziej, niż planowałam. O tak, pojechałam do Stambułu ze złamanym sercem.

Nad Miastem nie było nawet promyka słońca. Szaro, brzydko, zimno i wietrznie. Stambuł mnie rozczarował, pogłębiając smutek. Ale w końcu już tu byłam, prawda? Oglądałam miejsce, które całe swoje krótkie życie chciałam zobaczyć. Mój słodki Kochanku, czemu obiecywałeś tak wiele?
Pierwszego dnia, po przygodzie, niemiłej zresztą, z hotelem, powędrowałam trochę po Taksim, odkryłam, że moja zwykle znakomita orientacja w terenie tutaj się nie sprawdza i nie działa w ogóle (chyba z godzinę czasu plątałam się w kółko, nie mając pojęcia gdzie jestem i nie wiedząc jak znaleźć drogę do miejsca, w którym chciałabym być, a zbyt dumna jestem, żebym się chciała kogoś spytać). Potem spędziłam trochę czasu z Alim a wieczorem padłam zmęczona. Drugiego dnia zwiedzałam najsławniejsze zabytki i nie tylko w Eminönü. Trzeciego dnia miałam jeszcze kilka rzeczy do odwiedzenia i zrobienia z listy To Does in Istanbul, którą stworzył dla mnie Batu.

I dopiero wtedy, późnym popołudniem wpadającym w wieczór, kiedy siedziałam na łodzi, spokojna, kołysana morzem, które wpadało w zaułek Cieśniny Bosfor, otulając się przed gryzącym wiatrem, chowając twarz przed jego zachłannymi dłońmi i natarczywymi pocałunkami, poczułam w duszy coś miłego. Byłam w Mieście sama. Zobaczyłam wiele pięknych miejsc, przeżyłam… trudno w to uwierzyć, ale przeżyłam mnóstwo zdarzeń, o których można opowiadać godzinami. Miasto do mnie zaszeptało. Dało się poznać odrobinę. W każdym moim kroku, który tam postawiłam, w moim zagubieniu, w chmurnym niebie, w moich ułomnych próbach rozmawiania po turecku, nawet w tej podczas rejsu… Ach!

Ten dzień akurat trafił się względnie słoneczny, nie ciepły, ale słoneczny przynajmniej, jakby Miasto wyczuło, że powoli przestaję się na nie boczyć. Że gdzieś tam pod tym wszystkim jest ostrożny zachwyt. Ale dopiero w pełni ten zachwyt zrozumiałam podczas rejsu, widząc jak słońce opiera się na dachach budynków, pomarańczowe, duże, nabrzmiałe. Ciężkie. Jak złoci niektóre z nich swoim blaskiem. Daje namiastkę skwaru, który przychodzi latem.

Och, wtedy zrozumiałam, że Miasto, jak każdy Kochanek, ma swoje wady, gorsze dni, trudne momenty. I że nie mogę być na nie o to zła. Że są rzeczy, na które miasto, organizm poprzecinany żyłami ulic i tętnicami torów tramwajowych, nie ma zwyczajnie wpływu. Że nie mógł sprawić, że będzie tak, jak sobie wymarzyłam, ale mógł mi pokazać się taki, jakim jest.

I tak pokochałam Stambuł. Ten prawdziwy.